instynktownie czując, że coś mu się dzieje bardzo złego, i że iść nie powinien.
— Miesiąc! No, proszę! Mnie się zdaje, że to wczoraj był maj!
— A mnie się zdaje, że to już grudzień! — odparł cicho.
— I pan wrócił poetą. Dużo pan wierszy napisał? Dużo grał?
On już nie umiał odpowiedzieć. Wzrok wlepił w ziemię i miał ochotę głową bić o kamień, żeby coś innego czuć, niż ten lęk okropny.
— Pani na spacer idzie? — zagadnął wreszcie.
— Tak, do rzeki. Ma się tam nas zebrać kilkoro i popłynąć łódką. Niech się pan nie trudzi mnie odprowadzać. W dzień nie lękam się złoczyńców. Pan pewnie zajęty gdzieindziej! Otóż i przystań nasza, czekają na mnie! Adieu!
Skinęła mu głową i przyspieszyła kroku, uśmiechnięta, machając parasolką w stronę wybrzeża, gdzie gromadka panien i panów: rozmawiała wesoło.
Józef podniósł oczy — poznał Iwona, Gustawa, Adama i dwie, czy trzy znajome panny.
Pepi dobiegła do nich, zaczęły się witania, okrzyki, coś im mówiła, zapewne tłumacząc się z opóźnienia, bo nagle zwrócili się i spojrzeli ku niemu; zdawało mu się, że drwiąco się uśmiechają, że czynią uwagi.
Wszystka krew zbiegła mu do twarzy, odwrócił się
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/154
Ta strona została przepisana.