— Nie mów pan tak! Fe, ja nie chcę! Dobrze daj mi zastanowić się, oprzytomnieć.
— Miesiąc — szepnął. — Nie będę ci dokuczał, a ty nie słuchaj Iwona. Potem, do kogo ci serce przemówi, pójdziesz. Tak nagle nie odrzucaj mnie. Jam przecie twój... jak te oczy twoje. Toć o życie moje idzie. Nie łam go!
Oczy Pepi zaszły łzami.
— Gdy pan mówi, wierzę; a potem znowu inni mi inaczej mówią.
— Więc nie słuchać ich... przez ten jeden miesiąc... — błagał, biorąc jej rękę i cisnąc do piersi.
— Dobrze! — odparła z przekonaniem.
A jednak smutek i chłód już między nimi pozostał. On już wiary nie miał, ona wspominała inne, świeższe wrażenia. Słów im brakło, szczere wyjaśnienie było niemożliwem.
Odszedł, nie mogąc zagłuszyć cichego, a upartego głosu, który mu w duszy szeptał; niema, niema, niema! Był to jakby szmer drobnego robaczka, co zdrowe drzewo toczy na próchno. Apatycznie, niedbale wziął się do pracy. Nic go nie bawiło, ani zajmowało — nic też nie martwiło. Czuł, że śmierć idzie, nieodwołalna. I przyszła. Po tygodniu już radczyni go spotkała — jak zwykle — z nowiną.
— Wiesz, wczoraj Iwo był „Pod Snopem“ i gdzieś tak zginęli z Pepi, że cały wieczór ich nie widziałam.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/158
Ta strona została przepisana.