na stronę, gdy się znalazł w swym cichym pokoju. Wówczas siadywał godzinami bez ruchu, z oczami utkwionemi w próżnię, zmęczony i słaby, jak po śmiertelnej chorobie.
Czasami długo w noc tak pozostawał, bez woli i życia — i wyniszczony pamięcią straconego szczęścia, zasypiał na godzin parę.
Pepi nie widział przez parę miesięcy — unikał spotkania, z Iwonem nie zamienili słowa.
Kursy się rozpoczęły — pracował jak maszyna, czując, że nic nie korzysta; ani razu nie był w knajpie wieczorem, unikał nawet Michała.
Aż raz z tej martwoty otrząsnęły go złe buntownicze myśli.
Pewnego wieczora spotkał na ulicy dziewczynę wesołą, która go brutalnie zaczepiła.
Usunął się, chciał minąć — i stanął.
Naraz roześmiał się. Ha, to była miłość, co nie zdradza — miłość taką, jakiej warta kobieta, i on mieć może.
Roześmiał się raz drugi — szyderczo, cynicznie i odpowiedział na zaczepkę.
Od tego dnia przestał spędzać u siebie wieczory — ocucił się i obudził — odwiedzał knajpę — bawił się jak drudzy, depcąc ostatnie ideały, szydząc i bawiąc się swą własną poniewierką.
Czuł z każdym dniem, jak tężał, dojrzewał, zapominał dawnych zasad i upodobań.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/161
Ta strona została przepisana.