Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/162

Ta strona została przepisana.

Sprawiało mu to pewien rodzaj potwornej dumy — przechwalał się tem, pewny, że teraz już nikt do wnętrza jego nie przejrzy, pustki i chłodu duszy nie odgadnie.
Wtedy to, pewnego dnia, w niedzielę, wybrali się z kolegą łódką w dół rzeki.
Dwie przyjaciółki, strojne, śmiejące, swawolne, zabrali ze sobą. Wesoła to i hałaśliwa była wycieczka. Dopłynęli do pierwszej oberży — tam spędzili parę godzin na spacerach i pikniku w trawie — i po południu w humorach podnieconych zabrali się do odwrotu.
Mężczyźni wzięli się do wioseł, damy rozsiadły się wygodnie, każda przy swym wybranym, i urozmaicały drogę śpiewem operetkowym i żartami.
Co chwila wybuchały śmiechy i okrzyki.
Nagle odezwał się kolega od steru:
— Józef, tam przed nami jakieś filistry płyną. Oprzyj się dobrze... wyprzedzimy ich. Zdaje mi się, że ktoś znajomy!
Józef silniej wziął wiosła w garści i nie na żarty machać począł.
Damy zachwycały się jego siłą — to go podniecało.
— Aha, to Iwo kogoś wozi! — zaśmiał się sternik. — Ale koszlawo idzie!
Józef się obejrzał i nagle żarem rumieńca twarz mu się okryła.
— Swoją Pepi z „Pod Snopa“ obwozi! — zaśmiał się cynicznie, sam dziwiąc się swej mocy.