Piotruś odwiedzał brata w każde święto, przynosząc wieści z młyna. Bywały monotonne, a z nich wywnioskował Józef, że chłopca lepiej tam traktują, niż jego poprzednio, i że zżył się z pracą i tymczasem o dezercji nie myślał. Przychodził tylko z płótnem w kieszeni, a żądzą zabawy. Żywił się więc z funduszów brata, póki ten statkował; potem, gdy Józef sam zaczął tracić, hulać, a nie starał się o korepetycje, Piotruś zaciągnął małe długi.
Ludzie dawali mu jako spadkobiercy Mariców, a chłopak nigdy nie rachował. Znalazły się więc karty, swawole, nocne włóczęgi, kompanje więcej niż niekorzystne.
Z tego powodu Piotruś w świat się nie wydzierał.
Józef parę razy zrobił mu uwagę, że źle się sprawia; ale na mentora się nie zdał i na błędy ludzkie miał nieograniczone pobłażanie; więc wreszcie patrzał na swawolę brata z obojętnością, którą darzył każdego i wszystko.
Rad był, że chłopak ma do niego zaufanie i serce i dalej o tem nie myślał.