Bezwiednie, w mian; zstępujących ciemności, zaczęli mówić o sobie, opowiadając wzajemnie życie swoje.
Dowiedział się, że straciła w dzieciństwie oboje rodziców jednego dnia, w czasie cholery; że hodowała się wśród interesów, cyfr — bez towarzystwa. Potem była lat parę w klasztorze na pensji, a gdy wróciła, dziad jej zdał zarząd domu, rachunki — wiele roboty.
Nie miała więc jakoby nigdy swobody i młodości, nie miała też przyjaciółek, ani krewnych. Wiedziała, że jest brzydka i bogata, więc postanowiła nigdy zamąż nie wychodzić.
Mówiła to spokojnie i stanowczo, jak i resztę.
Roześmiał się.
— Miała pani zapewne częste propozycje?
— Nie — odparła szczerze — dwie tylko, które dziadek załatwił. Nawet mi się osobiście nie oświadczali.
— A gdy przyjdzie ten, którego pani kocha?
— Nie przyjdzie! — zaprzeczyła stanowczo.
— No, a gdyby? — śmiał się dalej.
— Poszłabym za nim z przeświadczeniem, że będę bardzo nieszczęśliwą — rzekła cicho.
Józef wstał i podrzucił parę szczap na ogień.
— Niech mi teraz pan co o sobie opowie — poprosiła nieśmiało.
Wówczas on mówić zaczął. Ojciec był utopistą i zbankrutował wskutek niepraktyczności. Nad życie żonę kochał i, straciwszy ją nagle — umarła z zapalenia
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/167
Ta strona została przepisana.