płuc, gdy on miał pięć lat, a Piotruś trzy — wpadł w melancholję i w dwa lata umarł.
Jakiś czas oni dwaj wychowywali się u krewnych matki — wielkich i możnych panów — na paniczów rosnąc, zaniedbani umysłowo i moralnie. Potem zabrała ich do siebie ciotka i wkrótce się rozłączyli, zrzadka się tylko widując. Piotruś się uczyć nie chciał, więc go oddano do terminu na młynarza; on przechodził gimnazjum, potem uniwersytet, z łaski ciotki, której odpłacić poprzysiągł, skoro tylko na człowieka wyjdzie.
W tem miejscu obudził się Maltas i rozejrzał się, przypominając, gdzie jest i z kim.
— Aha, zadrzemaliście! — zawołał.
— To pan spał! — zaśmiał się Józef.
— Broń Boże! Słuchałem waszego gwarzenia i tylko oczy przymknąłem, żeby wypoczęły.
— O czemże mówiliśmy, dziadku? — spytała Liza.
— O czem? Ktoby spamiętał? Oho, ktoś dzwoni! Pewnie radca na preferansa!
Nie był to jednak radca, ale Piotruś. Józef zdziwił się na jego widok, ponieważ nigdy tu nie przychodził.
— Nie spodziewałem się dzisiaj ciebie! — rzekł.
— Żebyś wiedział, co się u nas stało! — odparł Piotruś markotnie.
— Co? co? — zagadnął Maltas.
— Dzisiaj w nocy sierota nasza uciekła!
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/168
Ta strona została przepisana.