— Od sumy, legowanej przez nieboszczkę Adolfową Reni. Weksel solidarny.
— Aa... — zawahała się sekundę. — No, kiedy inaczej nie można... obiecać mu procent.
— Piąty.
— Naturalnie, na te ciężkie czasy.
— On chcę dziesiąty, albo kapitał.
— Co? On? Bój się Boga, to warjat! Pięć, i ani grosza więcej.
— Ja też nie obstaję przy procencie. Wiem, że wujostwu ciężko tyle płacić. Przyjmę kapitał.
— Żeby prześwistać, jak Piotruś, z dziewkami i szulerami. Nie dam! Włócz mnie po sądach!
— Dobrze, ciociu! — odparł Józef, kierując się ku drzwiom.
Małżonkowie spojrzeli po sobie. Firmą byli dawną, znaną z rzetelności, nigdy nie protestowano ich podpisów. Obudziła się w nich ambicja kupiecka.
— Józef, poczekaj-no! — zawołała pani Joanna.
Wrócił trochę schmurzony.
— Gdzież się wynosisz?
— Do profesorowej Ogickiej.
— Pi, pi! Takie zbytki! Miałbyś gdzieindziej o połowę taniej i nasbyś nie potrzebował tak krwawo krzywdzić. Ja ci wyszukam inne mieszkanie, dopomogę po matczynemu.
— Dziękuję, ciotko, ale dałem już słowe.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/17
Ta strona została skorygowana.