— Słusznie mówisz. Józefowi zostaw pamiątkę! Ten nie zmarnuje i wdzięczny ci będzie.
— Sam nie wiem, zobaczę! — wymijająco odparł sknera.
— Ile masz kapitału?
— Kapitału! Bój się Boga! Myślałby kto, że krocie. At, jaki tysiąc, dwa.
— Trzymasz przy sobie, w kasie?
— Są w domu, dobrze schowane. Krwawy to trud.
— Dałbyś mnie w depozyt tymczasem.
— Ej, naco! Jak trochę się poprawię, przyjdę do ciebie, napiszemy testament. Poco się śpieszyć? Będzie czas na to! A tobie dobrze się powodzi?
Zwrócił na inny tor rozmowę, a gdy Maltas znowu o testamencie wspominał, zamknął oczy, umilkł, udawał, że zasypia.
Dal mu więc pokój i cicho wyślizgnął się z pokoju, pocieszając się myślą, że przecież pomyślnie sprawę zagaił.
W salonie już zastał panią Joannę posiloną i swobodną. Komenderowała po swojemu i wymyślała sierocie, sumienia i wstydu pozbawionej.
Nawał roboty i bezład, powstały wskutek ubycia dwóch pracowników, zajmował jej umysł i krzepił. W gruncie rzeczy bardziej oburzoną była na męża, że śmiał w taki kłopotliwy dzień rozchorować się, niż zmartwioną i niespokojną.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/173
Ta strona została przepisana.