Przez dwadzieścia lat nie rozstali się nigdy nawet na dobę, zżyli się, jak drzewo z ziemią, jedno bez drugiego nie pomyślało nawet samodzielnie. Ona nim rządziła i przewodziła i — rzecz dziwna — pierwszem uczuciem było uczucie słabości, osamotnienia, utraty dźwigni i opieki.
Uczuła się przedewszystkiem sierotą.
A przytem na widok śmierci towarzysza obleciał ą pierwszy raz w życiu lęk końca. Silna, zdrowa, pracowita, nigdy dotąd o tem nie myślała, ani o sobie, ani o nim.
A oto leżał, nie było go — teraz na nią kolej!
I drugie uczucie przyszło: zmęczenia, wyczerpania, starości, uczucie dobiegania do kresu, a z niem ostateczne zniechęcenie i gorycz.
Miała do niego żal, że ją ubiegł, a zarazem pretensję, że jej drogę odkrył, drogę pochyłą, którą teraz okiem mierzyła, z trwogą osoby, co całe życie myślała, że to się nigdy nie skończy.
I przez te godzin kilka postarzała się o lata całe, nie miała łez ni modlitwy, tylko strach i jakieś zdrętwienie nieznośne, oraz poczucie strasznego jakby upadku.
Przesiedziała tak długo, wciąż w próżnię zapatrzona, nie próbując się pocieszyć, ni łudzić. Wreszcie jakiś obłęd ją ogarnął, straciła świadomość: on umarł, czy ona. Pot zimny wystąpił na skronie. Zaczęła
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/176
Ta strona została przepisana.