Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/19

Ta strona została skorygowana.

Stary odwrócił się do biurka, trzymając w ręce pakiet banknotów. Spojrzał na żonę zaczerwienionemi oczami; jej na lica wystąpiły gorączkowe wypieki. Zaczął rachować powoli, wahająco, jakimś zduszonym głosem; ona wlepiła oczy w te barwne kartki. Odrachował tysiąc i stanął, zziajany, z czołem w pocie, z gardłem zaschłem. Spojrzeli znowu na siebie.
— To na jutrzejsze zboże! Młyn stanie — szepnął. — Jesteśmy zgubieni!
— I to te pieniądze, które nieboszczka Adolfowa tak krwawo zbierała, które mi powierzyła dożywotnio. Jeden już stracił, drugi uczyni to samo. Nie będzie ci babka błogosławiła za lekceważenie jej ustnej woli.
— Ciotko, nie ja ją lekceważę. Babka mnie najmłodszego zostawiła ciotce pod opiekę. Czy ciotka chce, żebym żebrał?
Maric rachować znowu przestał i dłonią nerwowo, pieszczotliwie papiery gładził. Kobieta drżała.
— Niech zostaną do mojej śmierci tutaj!
— Owszem, ciotko.
— Weź ósmy procent! — szepnęła błagalnie. Chłopak kręcił się niespokojnie. Czerwony zachód zaglądał przez okno, jemu śpiesznie było, zresztą targ męczył go nad wyraz.
— Ciotko, nie mogę się obejść mniejszą sumą. Doprawdy nie mogę! — odparł z jękiem.
— To bierz wreszcie! Ja zato nie będę miała na