Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/190

Ta strona została przepisana.

— Ba, ale co na wiosnę będzie, gdy bzy zakwitną i słowiki po gajach trele swoje zawodzić będą? Wtedy czy wystarczy człowiekowi być tylko kochanym?
— Mnie wystarczy! Życie to, co kocha, już umarło. Odpocząć chcę. No, do widzenia, jutro!
Rozeszli się na rogu. Kopiąc się przez śnieg, dobrnął Reni do kamienicy Maltasa. Spojrzał w górę — okna były oświetlone.
— Są goście, mniejsza o to! — mruknął, wschodząc na schody.
Gdy się rozbierał w przedpokoju, wyjrzała z salonu panna Liza i powitała go radośnie.
— Dotychczas bez obiadu! Idź pan wprost do jadalni. Pani Maricowa przed chwilą przyjechała i pytała o pana.
— Zabawiłem trochę z kolegą — tłumaczył się Józef, idąc za nią.
Własnoręcznie podała mu spóźniony obiad.
— Pana wina, że przypalony. Trzy razy go odgrzewano.
— Będzie mi smakował w towarzystwie pani! — odparł, biorąc ją za rękę i patrząc na nią gorąco.
Zatrzymała się, nie mogąc odeń oczu oderwać.
Pocałował trzymaną rękę.
— Jaka pani dobra! — szepnął szczęśliwy. — Kogo pani pokocha, duszę pani rozjaśni!