Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/191

Ta strona została przepisana.

Uśmiechnęła się z przymusem. Wydała mu się ładną, pożądaną.
Lokaj przerwał im. Liza się cofnęła, usiadła naprzeciw.
— Szkaradna pora! — rzekła. — Pan zdrowie naraża, chodząc w ten wicher i śnieżycę. Żebym miała prawo, gniewałabym się o to.
— Żeby pani prawo mieć chciała, toby miała! — odparł.
Zagryzła wargi, blada ze wzruszenia.
On wstał i cicho zapytał:
— Chce pani?
— Pan wie! — odparła z trudnością.
W milczeniu wyciągnął dłoń do niej.
— Pan mnie nie kocha — szepnęła.
— A kogo?
— Tę... z „Pod snopa“ — wyszeptała z najwyższą niechęcią.
— Nie! — rzekł stanowczo. — To był szał, zmora... Przeszło, dzięki Bogu. Mam serce wolne, daję uzdrowione. Wiem, że względem pani jestem nędzarzem i żadną partją. Długo nie mogłem się ośmielić...
Przerwała mu, prędko, bez namysłu już podając rękę.
— Nie mów pan tak! Jeśli to prawda, że pan mnie pokochał i wziąć pragnie za żonę, od tej chwili zaledwie jestem bogata! Ale to sen chyba!