Oto rano żyd jakiś przyniósł jej weksel Piotrusia, groził skandalem i aresztem. Zapłaciła, ale się bardzo zlękła.
Było ich może więcej. Młyn był niepewny. Po jej śmierci spadną jak kruki, rozszarpią, jeśli się nie obwaruje. Tak, trzeba kończyć!
— Nie myślałam komu innemu, tylko im dwom zapisać dziedzictwo, które już dwa wieki jest u nas w rodzie! — rzekła bezdźwięcznie. — Chciałam, żeby wspólnie niem władali; ale to może lepiej, gdy zostanie w jednych rękach. Gotowam też zapis ten uczynić jutro, tylko waruję sobie dwie rzeczy: jedno, żebym została głową i panią do śmierci; drugie, aby Piotruś został na swem stanowisku, z wynagrodzeniem stosownem i na prawach brata i wspólnika. Do mojej śmierci tylko; potem uczyni, co zechce, będzie miał swobodę
— Ciociu! — wtrącił Józef wzruszony. — On zawsze u mnie będzie najdroższym, najmilszym!
— Tak ci się zdaje! — zamruczała posępnie.
Zwróciła się do Maltasa.
— Wyposażyłam tedy synowca. Nie będzie biednym wobec wnuczki pana, dzięki Bogu! — rzekła z widoczną dumą.
Stary wstał, otworzył drzwi swego gabinetu, potem kasę i wrócił.
Stos biletów bankowych położył przed Lizą i pocałował ją w czoło.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/199
Ta strona została przepisana.