lekarstwo, on na kieliszek wina. Oszczędzimy się na zdrowiu, na życiu!
Jeszcze mówić nie skończyła, a już mąż pieniądze napowrót do kasy odkładał i zamykał ją, podczas gdy twarz jego wyrażała rozradowanie bezmierne i utajony, dyskretny uśmieszek szyderstwa. Józef dobył weksel z pugilaresu i spierał się z ciotką o termin wypłaty. Stanęło wreszcie na czterech kwartalnych ratach; z podręcznej kasy stary dobył pakiet drobnych asygnat, wybrał najbardziej zmięte, podpisano pokwitowanie i młody człowiek odetchnął głęboko, zgarniając pieniądze.
Oczy obojga śledziły ruchy jego ręki. Gdy pugilares wsunął do kieszeni, westchnęli unisono.
Na dworze zmierzchało, gdy turkot dorożki pod oknem się rozległ i ucichł w oddaleniu. Pani Joanna, oparta oburącz na biurku, coś rachowała półgłosem; mąż zapalał lampę.
— Od dzisiaj nie będziemy jedli leguminy na obiad! — rzekła wreszcie.
— Jak chcesz, moja droga — odparł apatycznie.
— I piwo dostaniesz tylko w święto! — dodała.
Spojrzał żałośnie.
— I w niedzielę? — spytał zcicha.
— Hm! — mruknęła, niknąć we drzwiach.
On usiadł znowu nad swą księgą, ale przez chwilę był roztargniony.
— Nie, w niedzielę nie będzie! — szepnął wreszcie
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/20
Ta strona została skorygowana.