Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/202

Ta strona została przepisana.

Wykończył w ten sposób mnóstwo listów; a gdy słońce stało się czerwone od zachodu, podsumował dzienne rachunki, sprawdził kasę, zamknął ją, uporządkował księgi i wstał z miejsca, wolny już do dnia następnego.
Nie kwapił się z wyjściem. Stanął u okna i oczami zaczerwienionemi od całodziennego wysiłku patrzał na podwórze.
Ujrzał żonę, zamykającą magazyn zbożowy i rozprawiającą głosem podniesionym z chłopcem młynarskim, który nie w porę przyszedł po smar do maszyn.
Dźwięk jej mowy, ostry, świszczący, przedzierał powietrze i sykiem wpadał aż do kantoru. Chuda, wysoka, w pysznem oświetleniu letniego dnia, czyniła przykre wrażenie linji twardej i sztywnej.
Odzież jej była zaniedbana, czarne włosy opylone i zaczesane płasko, na nogach stare, zdeptane pantofle, w rękach klucze, któremi wywijała, wymyślając chłopcu za bezład i nieporządek.
Na hałas z młyna wyszedł Piotruś, także w roboczej odzieży, ale zgrabny i wesół, i podszedł gwiżdżąc, z czapką na bakier, by poprzeć żądanie posłańca.
Kobieta ustąpiła wreszcie i odemknęła magazyn. Od obór ukazała się teraz pani Joanna, eskortująca udój mleka. Piotruś pocałował ją w rękę, chwilę gawędzili przyjaźnie, potem chłopak skierował się do biura.
Był to codziennie ostatni interesant.