Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/204

Ta strona została przepisana.

— To dobrze! Wczoraj właśnie mówiono o tem w mieście i chwalono ciebie. Bałem się, żeby cię stary nie omamił argumentami.
Józef ramionami ruszył.
— On sam zawstydził się projektu wreszcie i cofnął, tłumacząc, że dobrze nie zrozumiał. Zresztą, dzięki Bogu, nie tknąłem ich pieniędzy, więc nie jestem obowiązany ulegać.
— No, no, tylko jesteś pantoflem żony, — zaśmiał się Piotruś — ale to kwestja zakochania.
Józef poczerwieniał.
— Tak, to inna kwestja! — powtórzył.
— Ludzie się z ciebie śmieją, że się boisz żony! Nigdzie ciebie nie widać.
— Ona tego nie lubi! — mruknął. — A ja mam dosyć kłopotów, żebym samochcąc dodawał jeszcze piekło domowe.
— Ona się boi porównań! — złośliwie zauważył Piotruś.
— Ty zaś umyślnie ją drażnisz, ciągnąc mnie do towarzystwa! I poco?
— Bawi mnie ten strach i zazdrość. Bo uważaj, jak ona ciebie pilnuje. Mnie toby było właśnie podnietą do niewierności. Niecierpię przymusu i niewoli.
— To się nie żeń! Liza sama jest uczciwą i bardzo słusznie chce zachować swoje prawa w całości!
De nécessité vertu! — wtrącił Piotruś. — Mój