Boże, jakżeś się zmienił, jeśli ci to wystarczy. Oho, zmierza tu twoja magnifika! Wynoszę się! Ale, czy mam trochę jeszcze pensji?
— Do końca roku wybrałeś wszystko!
— Nie może być! Pokaż konto!
Józef się uśmiechnął.
— Widziałeś je już wiele razy. Ileż ci dzisiaj potrzeba?
— At, cokolwiek. Wybieramy się na wycieczkę czółnem z pochodniami. Trzeba będzie coś dać na muzykę i kolację. Skądże dasz?
— Ze swoich. Jak wiesz, nie wydaję prawie nic.
— Dziękuję ci! Chcesz, wystawię kwit. Oddam, gdy dostanę od ciotki.
— Nie chcę kwitu. Baw się; dam ci zawsze, byleś długów nie zaciągał.
— Ba, kto mi teraz pożyczy, gdy młyn do ciebie jednego należy.
— De nécessité vertu! — żartobliwie powtórzył jego słowa Józef, dobywając pieniądze z kasy.
Piotruś je prędko zgarnął i schował, bo w drzwiach stanęła właśnie pani Liza.
— Jutro niedziela, — rzekł — biorę tedy urlop do poniedziałku, bo roboty nie będzie.
— Zapewne — odparł Józef — magazyn pełny, zbyt prawie żaden. Niech maszyny wypoczną.
— A może państwo jutro się gdzie wybiorą? — zagadnął chłopak kobietę.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/205
Ta strona została przepisana.