Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/210

Ta strona została przepisana.

Stary sługa, wiecznie milczący i namarszczony, wniósł samowar. Liza ukazała się też, podzwaniając kluczami.
— Któż to na jadalnym stole rozkłada gazety? — zawołała.
— Twój mąż! — odparła Maricowa.
— Ach, on tylkoby robił bezład! Sprzątnij to, Ignacy! Teraz wieczerza, a nie czytanie! Chodźże bliżej, Józieczku! Czyś ty niezdrów? A chciałeś iść na spacer! Od rzeki taka wilgoć bucha i wyziewy! Cóż milszego, jak odpoczynek w swoim domu i w rodzinie? Co tobie? Gryziesz się tym zastojem mąki? Daj pokój! Cały twój młyn zmieści się tu!
Uderzyła ręką po kieszeni, śmiejąc się. Ciotka pokiwała głową.
— Do interesu nie dość pieniędzy, trzeba przedewszystkiem sprytu i zdolności handlowej.
— A cóż to? Józef ma sobie nie dać rady? — oburzyła się Liza. — Nie święci garnki lepią! Ma zresztą do pomocy najlepszą głowę z całego miasta, mojego dziadka!
— Zobaczymy! — mruknęła Maricowa.
Wieczerza się skończyła wśród podobnych rozmów. Józef rzadko słowo dorzucał.
Sprzątnięto wreszcie nakrycie. Przed Lizą ukazał się stos skarpetek, które pilnie jęła cerować. Reni sięgnął znowu po gazetę. Żona podniosła protest: