Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/212

Ta strona została przepisana.

tas. — Takiś zazdrosny! Otóż i my się zabawimy. Kupiłem ogród za miastem, pojedziemy go obejrzeć. Wiecie, przeznaczam to dla prawnuka. Hę, co? Pamiętajcie, będę go do chrztu trzymał.
— Dobrze, dziadku! — zaśmiała się Liza, zerkając na męża czule.
Gdy ich żegnał, zatrzymała go jeszcze.
— A pamiętaj, długo nie baw i nie zapominaj o mnie! Tak, za godzinę już cię czekam. W domu nikogo niema, pamiętaj!
— Dobrze; jeśli trochę dłużej zabawię, wracaj sama.
— Nie, nie chcę, nie chcę! Nie pozwalam. Nie masz prawa opuszczać mnie! Nie wrócę sama.
— Dajże mu pokój! — uspokajał Maltas. — Wróci, wróci! Traktujesz go jak błazna.
Józef wyszedł rozdrażniony, ale pozornie spokojny. Bunt w nim wzbierał na tę niewolę i przymus nieznośny.
Ciągłe wypominanie jej praw i jego obowiązków zohydzało mu do reszty pożycie.
Domek radczyni odmłodniał wraz z młodymi gospodarzami, ogródek barwił się kwiatami, wewnątrz tryskało wesele i światło.
Okrągła, pulchniutka, wiecznie wesoła i szczera pani Michałowa przyjęła gościa na progu z serdeczną radością.
Kobiecina pasowała do otoczenia. Ładna, różowa,