Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/214

Ta strona została przepisana.

— Co? Może ci można powinszować? — zawołała, śmiejąc się i mrugając domyślnie.
Poczerwieniał okropnie.
— Nie, kuzynko! Niczego mi nie można powinszować! — odparł.
— Patrzcie go, jak się rumieni! A widziałeś mego wnuka?
— Od chwili, kiedym go trzymał do chrztu, nie widziałem!
— Musisz zobaczyć! Ale teraz śpi! No, wstąpże do ogródka, tam się młodzież bawi.
— To już nie dla mnie! — uśmiechnął się.
Ale już wpadła nań pani Michałowa i pociągnęła go za sobą na ganek.
— Wie pan, myślimy trochę potańczyć wieczorem na murawie. Będzie wesoło! A teraz muszę poprosić panny Józefy, aby nam zaśpiewała.
Pobladł. Zdala, na ławeczce, pod kasztanem, ujrzał Pepi i nagle ze zgrozą poczuł szalony, rozkoszny ból w sercu.
— O, Boże! Więc to nieśmiertelne, jak piekło, jak niebo!
Ale już wyrobiony był, hartowny w woli.
Rozmawiając swobodnie, zbliżył się do niej.
I ona go zdala spostrzegła i także nie zdradziła żadnego wrażenia.
Skłonił się głęboko; podała mu rękę, obciągniętą