cienką rękawiczką. Dłonie ich zetknęły się przez sekundę, rozpalone, drżące... Nie rzekli słowa, witając się, jak dalecy znajomi, lub jakby się przed chwilą rozstali.
Tylko jej usta stały się jeszcze czerwieńsze, odbijając od smagłych policzków, jak granat dojrzały.
I oto Józefowi wszystko znikło z oczu i pamięci, tylko ona została.
Ta sama była, smukła, zgrabna, o rękach drobnych i toczonych kształtach, o wielkich, gorących oczach, ten sam głos dźwięczny i ruchy eleganckie, żywe, srebrny śmiech nerwowy, ta sama... jego Pepi!
Nie, nie Pepi. To była jego młodość słoneczna, swobodna, jego marzenia i sny, i siła i ideały, i wielkie, jak śmierć silne, kochanie. Zabiła go, miała prawo, bo dała pełnię szczęśliwości i choć nigdy nie należeli do siebie i świat stał między nimi, a jednak łączyła ich własność, posiadanie, związek nad kryształ czystszy, nad wszelkie przysięgi i śluby mocniejszy.
To wszystko, jak piorun, przeszło mu duszę w jedną sekundę. Gdzieś wdal uciekały troski, rzeczywistość; ogarniała go młodość, odnajdywał siebie dawnego. Cudnie mu grało w sercu. A tymczasem wesoła doktorowa przypuszczała szturm do Pepi o śpiew:
— Cokolwiek, drobnostkę! Jesteśmy przecież w ścisłem kółku dobrych znajomych. Niech mi pani nie odmawia!
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/215
Ta strona została przepisana.