stanął w oczach obrazek ze studenckich czasów i on na chwilę zapomniał rzeczywistości.
Pepi śpiewała „Kalinę.“ Znali ją wszyscy, a słuchali z przyjemnością. Głos dziewczyny zrazu drżał i łamał się, potem popłynął już czysty, pełen rozdzierającego, cichego żalu.
Gdy się śpiew skończył, długo jeszcze słuchacze milczeli, a Józef, coraz ciszej biorąc akordy, zupełnie oderwany od otoczenia, łowił dalekie echa.
— Jeszcze, jeszcze! — poczęto wołać.
Teraz Reni nie czekał rozkazu. Swoich wspomnień słuchając, zaczął wtórować „Loreley.“
I znowu śpiew popłynął, dla nich dwojga tak bardzo pamiętny.
Gdy przebrzmiał, Pepi, nie patrząc nań, rzuciła:
— Dosyć! — i odeszła prędko.
On roztargniony, wstał i sięgał po kapelusz, szukając w tłumie gospodyni domu.
Michał spostrzegł ten manewr i wpadł nań oburzony:
— No, już to sobie wybij z głowy! Nie puszczę cię aż po kolacji. Pół roku nie byłeś i zbywasz, jak etykietalną wizytę! Tego mi nie zrobisz!
— Wiesz, Michasiu, jakem rad u was zabawić, ale Liza na mnie czeka u dziadka. Obiecałem wrócić rychło.
— Ach, Boże mój... wielka rzecz! Poślij kartkę, że zostaniesz! Cóż ona za niańkę cię ma? Pracujesz
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/217
Ta strona została przepisana.