jak wół... jeśli masz być zdrów, musisz się rozerwać. Czekaj, ja kartkę wyślę, żem cię zatrzymał, i basta!
Do prośby przyłączyła się pani domu.
Reni ustąpić musiał i został.
Niepostrzeżenie czas upływał. Ani się obejrzał, jak wieczór nadszedł, w ogródku zapalono chińskie latarnie, ktoś ze starszych zagrał do tańca.
Na żwirowej ulicy ułożył się kontredans, wśród śmiechu, żartów i szczerej ochoty; pod kasztanem zapalono bengalskie ognie, starsi przypatrywali się zabawie wesołej młodzi.
Józef zbliżył się do profesorowej i rozmawiali o wspólnych znajomych i życia zmianach; pytała go życzliwie, jak mu się powodzi, opowiadała o swoich kolejach, pociechach, troskach.
W przerwie tańca Pepi spoczęła przy matce, wachlując się, zgrzana, podniecona.
— Na takiej arenie zwykły walc jest niemożliwy! — rzekła. — Powolnego zaś nikt z panów nie umie!
Podniósł na nią oczy zamyślone, smutne.
— Ja umiem... jeśli pani pozwoli sobie służyć...
— I owszem. Lubię bardzo tego walca.
Spiesznie naciągnął rękawiczki i wprowadził ją w koło tańczących.
— Zgóry proszę o wybaczenie niezręczności — rzekł — ale oto od półtora roku nie tańczyłem.
— Nie uważam — odparła z uśmiechem.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/218
Ta strona została przepisana.