Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/22

Ta strona została skorygowana.

— Wrócę wieczorem! — rzekł do służącej. — Daj mi, duszko, klucz drugi i przeproś panią!
Na ulicy obejrzał się wkoło i ruszył prędko w uliczki węższe i brudne, w dzielnicę ubogą i robotniczą. W ten sposób nakładając wiele drogi, zaszedł w kąt starego miasta, gdzie domy miały średniowieczne kształty, facjaty dziwaczne, furty żelazem kute, kręcone stare schody i ganki.
Do jednej takiej furty wszedł i, rozejrzawszy się jeszcze raz wkoło, na schody kamienne jął wchodzić, coraz wyżej, pod obłoki.
Kilkoro drzwi minął, nareszcie do jednych, niskich, zapukał.
Nikt nie odpowiedział, tedy klamkę nacisnął i otworzył. Znalazł się w pokoiku bez żadnej prostej ściany, o oknach okrągłych, wsuniętych w bardzo głębokie framugi, i pustym prawie.
Była to facjata w łamanym dachu odwiecznej kamienicy. Ogrzewał ją piecyk żelazny, a za całe umeblowanie starczył hamak z siatki, rzucony prawie pod sufitem, drewniana skrzynka w kącie, dzbanek z wodą, drewniana miska i blaszany samowar.
Gdy się drzwi otwarły, ze skrzynki zeskoczył pies bury i zaczął warczeć.
— To ja, Druhu! Niema pana jeszcze? — przemówił do niego Józef.