Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/225

Ta strona została przepisana.



VIII.

Było to skwarne letnie południe.
Korzystając z niedzieli, pani Liza z Maricową wybrały się do miasta po zakupy różne. Piotruś uwolnił się, jak zwykle.
Józef zerwał pęk sztamowych róż i poszedł na cmentarz.
Ciągnęło go tak często do ojcowskiej mogiły.
Cmentarz otulony był całym gajem lip w kwiecie, po których w wielkiej ciszy brzęczały roje pszczół pracowitych i uwijały się motyle i ptaszki. Zresztą ludzki ruch i gwar tu u wrót się kończył i był tam spokój rzeczy bożych.
Reni bukiet na kamieniu położył, ukląkł i modlił się długo.
Z serca szła mu prośba, potem skarga, a wreszcie z tego serca dręczonego poczęły sączyć się do oczu łzy gorzkie, gorące, i przytuliwszy się do płyty grobowej, zapłakał jak dziecko, pewny, że ci tam pomarli jedni tylko jego pożałują, pociechę dadzą.
Niewiadomo, jak długo tak łkał w tym zakątku, rap-