Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/226

Ta strona została przepisana.

tem poczuł, że ktoś delikatnie dotknął jego ramienia, ktoś się do niego pochylił.
— Co panu? Mój Boże? Co panu? — zabrzmiał głos cichy, serdeczny.
Podniósł głowę rozpaloną i spojrzał wcale nie zdziwiony. Któż inny miał prawo pytać go o to, co boli? Tylko Pepi.
Wstał i z głębi serca odetchnął.
Nie pytała więcej, odeszła nieco w bok i rzekła:
— I ja na grób ojca przyszłam. Rodzice pana niedaleko od niego spoczywają.
Dawała mu czas uspokoić się, nie chcąc współczuciem nawet rozdrażniać bardziej.
On machinalnie szedł za nią pod lipę stuletnią, na której grabarz ul zaciągnął.
Spoczęła tam na kłodzie zwalonej i dodała, spoglądając po krzyżach:
— Tutaj spokojnie.
— Tak, tylko tutaj — odparł głucho. — Mądry, kto tutaj zmierza.
— Niestety... nie wtedy, gdy chcemy sami.
— Dlaczego? Człowiek nie powinien przeżywać śmierci swego ducha. Co wart ten zlepek krwi i kości, aby go dźwigać długie, ciężkie lata?
— Pan tak mówić nie ma prawa.
— Owszem, mam je. Pochodzę z rodu, który umierał, gdy chciał.