Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/227

Ta strona została przepisana.

Spojrzała nań.
— Tak, pani. Ojciec mój był samobójcą. Gdy stracił, co kochał, a zapomnieć nie mógł, kulą rozbił to serce, okropnie pamiętne. Swoje serce mnie przekazał w spadku, a teraz i moje tak boli... tak pamięta. I jemu się podobny spokój należy.
Wskazał kamień grobowy.
Wzdrygnęła się przerażona.
— Panie Józefie! Niech mnie pan tego nie mówi!
— Tylko pani. Komuż innemu? Będzie pani wiedziała, żem dobrze zapamiętał.
Objął rękami głowę i dodał gorzko:
— Zanadto dobrze!
Delikatnie położyła rękę na jego głowie i milczała.
Długo tak trwali w ciszy. Wreszcie Reni oczy podniósł.
Po licach Pepi płynęły ciche łzy.
I znowu nie powiedzieli słowa, zapatrzeni na groby, wsłuchani w swe pamiątki.
— Żeby pan wtedy dał mi się opamiętać — szepnęła wreszcie.
— Tak — odparł cicho. — Postąpiłem jak szaleniec, w rozpaczy strasznej po sponiewieranem wielkiem uczuciu. Com ja za mękę przeszedł! Mściłem się na tem sercu, że czuło i łkało, gdym ja ustami plwał i szydził. Mściłem się brutalnie, ohydnie, a wreszcie zabiłem się doreszty. I doprawdy, mniej mnie boli nędza obecna, niż