Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/229

Ta strona została przepisana.

— Za wielkie było szczęście! O, będę ja do śmierci za nie panią błogosławił!
I tak ukołysani ciszą i spokojem na tej ziemi umarłych, gdzie nic nie dochodziło z ludzkich czynności i rozdźwięku, wysnuwali złote nici swych wspólnych pamiątek, ze czcią mówiąc, ze smutkiem łagodnym i poważnym, oboje wzruszeni jak w świątyni.
Mówili, jak o czemś umarłem tylko docześnie, a nieśmiertelnem i duchowo wyszlachetnionem. Wokoło nich groby kwitły, słońce złociło drzewa i zapach kwiecia lip przejmował powietrze. Monotonnie pszczoły brzęczały.
Wreszcie i oni umilkli i siedzieli ręka w ręce, jakby spoczywając po wielkim trudzie.
Pepi pierwsza pomyślała o rozstaniu.
— Odchodzi już pani? — spytał żałośnie.
— Muszę wracać do domu!
— Ach, żeby już nie wrócić! — rzekł rozpacznie. — Kiedyż panią zobaczę?
— Proszę nas odwiedzić.
Machinalnie zerwała kilka kwiatków lipowych, wyprostowała się, obejrzała z żalem i dodała:
— To wszystko być nie powinno. Będzie odnowieniem bólu tylko. Ale dziękuję panu!
Uśmiechnęła się smutna i podała mu kwiaty.
— Niech pan pamięta, że one z cmentarza.