Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/230

Ta strona została przepisana.

Wyszli na drogę i raz ostatni uścisnęli sobie dłonie, rozchodząc się w dwie przeciwległe strony. Gdy się obejrzał na swoim już gruncie, ujrzał jeszcze jej sylwetkę zdala.
Westchnął i wszedł do domu.
Nikt jeszcze nie wrócił. Mógł jeszcze chwilę przebyć spokojnie, dumając na ganku.
Wreszcie ukazał się zaprząg Maricowej.
W milczeniu pomógł kobietom wysiąść i poznosić paczki różne.
Podczas gdy ciotka rozwijała i sprzątała sprawunki, Liza opowiadała nowiny zebrane.
— Młynarze znowu zniżyli cenę mąki! A twoi dostawcy zboża drwią z ciebie najbezczelniej. Powiadają: niech płaci, ma z czego. Wziął bogatą żonę! Oto masz za swą wygórowaną delikatność! Dziadek twierdzi, że nigdy dobrym kupcem nie będziesz!
— Ja wam to samo mówiłem. Pocoście mnie na kupca pasowali? — odparł, ruszając ramionami.
— Jeszcze jedna wiadomość: Piotruś zaciąga haniebne długi. Gra w karty namiętnie i utrzymuje jakąś pannę, z którą się chce żenić.
— Rzadko się to zdarza, ale przecie bywa! — zaśmiał się, podziwiając jej przyjemność w czynieniu przykrości.
— Jeśli cię to bawi, winszuję! — oburzyła się. — Dzięki Bogu, nie jest moim bratem.