Będzie miał spokój na długo teraz.
Co ciężko się zaczyna, rozpromieni się wkońcu.
Ciężko mu przyszło pozbyć się jedynego zapasu, ale po fakcie spełnionym rad był, że to uczynił — dotrzyma wszystkich zobowiązań.
Droga zpowrotem wypadła mu dziwnie. Znalazł się pod domem profesorowej.
Zawahał się sekundę... i zadzwonił.
Pepi była sama. Przyjęła go uśmiechem szczerej radości i zatrzymała kilka godzin w altance.
Jak mu ten czas uleciał, ani się spostrzegł.
Dowiedział się z rozmowy, że chodziła codzień sama nad zatokę, pod wierzbę, z wędką i książką. Było tam tak ustronnie i cicho...
Zamyślony wracał do domu. Od pewnego czasu życie w młynie mniej go męczyło, trud wydawał się lżejszym, wieczory mniej trudne do przebycia.
We śnie i na jawie obraz Pepi zasłaniał mu czarną dolę, rozjaśniał mroki, odrywał od otoczenia. Żył w ciągiem marzeniu, w fantazji.
Liza zdawała się tego nie rozumieć i nikt nie wiedział, co za talizman miał ten człowiek, by nigdy nie stracić pogody i cierpliwości.
Tego dnia raz pierwszy skłamał przed żoną.
Za powrotem przyszła Liza do kantoru.
— Co porabiałeś w mieście? — spytała.
— Miałem rachunek u piekarza z ulicy Kowalskiej.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/233
Ta strona została przepisana.