Grał, zasłuchany w ciszę. Może słyszał szelest skrzydeł gołębich, uderzających o spiż dzwonów, i szmer cieni wstępujących, i szept obiegających promieni, bo skrzypce miały delikatne tony, i rzewne skargi, i tajemne drżenia.
I czuć było, że chłopak i narzędzie to znają się oddawna, a kochają serdecznie.
Grał tak, aż dzień zgasł zupełnie, a na krajobraz ten dziwaczny weszło drugie światło.
Doliny uczyniły się błękitno-mgławe, brzegi i szczyty srebrne lub opalowe, a fara wystąpiła czarna na tle błękitu niebios, groźna, zolbrzymiała.
Cisza stawała się coraz uroczystsza.
Przerwały ją kroki na schodach i gwizdanie.
Pies do drzwi poskoczył i drapał deski, skomląc.
Józef skrzypce odłożył i uśmiechnął się radośnie.
We drzwiach stanął człowiek wysoki, i zdejmując filcowy kapelusz z gęstwiny kędzierzawych, złotych włosów, zawołał:
— Tuś mi, ptaszku! No, graj dalej! Co to było? Uf, zmęczyłem się!
Aksamitną kurtkę zdjął z siebie i skrzypce, które niósł pod pachą, wyjął z obsłony; stanął obok Józefa i, wciągając świeże tchnienie nocy w nozdrza, zaczął tonów próbować.
— Graj „Dzwony!“ — rzucił przez ramię. — Zaraz nam fara zawtóruje!
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/24
Ta strona została skorygowana.