Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/240

Ta strona została przepisana.

Nieobecność Józefa gniewała ciotkę, która czuła, że o młynie nikt oprócz niej nie myśli.
Tych dwoje zostawało często samych wieczorem i wtedy Piotruś triumfował.
— Uważa ciocia, jaki ze mnie stateczny człowiek wyrósł! — żartował. — Mogłaby mi ciocia już znowu długi popłacić... to już będzie raz ostatni.
— Moje trochę grosza... ty weźmiesz, ale nie teraz. Poczekaj... niedługo już może. Za życia nie dam, bo widzisz... z młynem źle. Liza go kupi... do tego idzie. To i dobrze będzie, bo Józef powinien mieć rozsądną dyrekcję, ale ja u Lizy na łasce być nie chcę... ani nawet u nikogo z was. Nie, nie!
— Broń Boże, nie chcę cioci ograbiać. Tylko i ja dość długo jestem u nich na łasce. Żebym i potem nie został. Możeby ciocia dla mnie kupiła kawałek ziemi. Miałbym i ja gdzie gniazdo sobie założyć.
— Pomyślę o tem. Poczekaj! — zbywała go zawsze.
Chłopak czekał. Tylko jego niefrasobliwy charakter, a humor pogodny mógł znieść to czekanie. Coraz natarczywiej cisnęli go lichwiarze — okupywał się nowemi wekslami; coraz gorzej dokuczała mu miłostka, z której wyplątać się mógł tylko grubą sumą.
Cierpiał i czekał, żyjąc nadzieją spadku, odpędzając kłopoty, jak robactwo wstrętne, w gruncie rzeczy tak znudzony i zmęczony obecnem życiem, że zaprzysiągł