sobie prawdziwą, rzetelną zmianę... skoro tylko raz jeszcze uczuje się wolnym.
Tymczasem nad młynem wisiała złowroga cisza — gotowało się coś bardzo złego.
Upłynęło lato. Pewnego dnia Józef otrzymał bilecik od Pepi, wzywający, aby do nich przyszedł. Tknęło go coś. Od niejakiego czasu dziewczyna oddaliła się od niego, bywała roztargniona, niecierpliwa, kapryśna.
On sam zauważył pewną sztywność w zachowaniu się znajomych, parę razy odczuł w rozmowie złośliwy dwuznacznik.
Teraz, niewiadomo dlaczego, wszystko to sobie przypomniał i krew mu uderzyła do twarzy. Uczuł się ujętym w sieć plotek i brudu. Schował kartkę i bezzwłocznie ruszył na wezwanie. Pepi znowu zastał samą w saloniku, gdzie ogień tlał w kominie, czerwono barwiąc ściany i sprzęty. Dziewczyna przywitała go milczącem uściśnieniem dłoni, nie przerywając prędkiej, niespokojnej po pokoju przechadzki.
— Spotkała panią jakaś niepomyślność? — spytał.
— Wyjeżdżam stąd. Chciałam pana pożegnać — odparła przez zaciśnięte zęby.
Pobladł i zachwiał się.
— Daleko odjeżdża pani? Na długo? — spytał głucho.
— Do Ludki tymczasem. Mąż jej ma urząd w stolicy. Zabawię tam, dopóki matka tutaj swych interesów nie urządzi. Potem zamieszkamy razem... gdziekolwiek.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/241
Ta strona została przepisana.