— Więc się już na zawsze pożegnamy! — zamruczał z dziwnym spokojem. — A dlaczego wyjeżdża pani?
— Dlatego, żem wczoraj otrzymała list od żony pańskiej, w którym mnie zaklina, abym jej z drogi ustąpiła. Wątpię, czy mnie pan tak bardzo kocha, jak jej się zdaje, ale żal mi się jej zrobiło.
— I odchodzi pani... dla niej... ode mnie — rzekł gorzko. — Tak, to słuszne. Na fali pisze tylko szalony. Tedy żegnam panią!
Drżały mu wargi i rozpacz rozsadzała piersi.
— Bodajże pani raz w życiu pokochała tak, jak ja, i sobie podobnego! — rzucił dziko, cofając się do drzwi.
Zastąpiła mu drogę, wyciągając rękę. I ona była podniecona, rozżalona okropnie.
— Nie, nie tak! — zawołała. — Tak pan się ze mną nie rozstanie. Pan zbyt dobry na to.
— Dobry! — wybuchnął. — Bodaj się dobrzy nie rodzili zatem, jeśli ich los ma być memu podobny!
— Czy pan myśli, żem szczęśliwsza od pana?
— Tak, bo pani nie kocha.
— Dlaczegóż mi zatem tak ciężko rozstawać się z panem? Dlaczego mi brak pana? Dlaczego mi z panem tak dobrze?
— Więc nie odchodź! Niech nasze oczy się czasami spotkają, niech myśl i słowo się zejdzie, niech serce spoczynek znajdzie. Nie odchodź, marzenie moje!
Potrząsnęła głową.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/242
Ta strona została przepisana.