I tak obadwa, zapatrzeni w przestrzeń grali.
Józef poczerwieniał, bojąc się krytyki, idąc za melodją, która biegła z pod smyczka tamtego — czysta, srebrna, mistrzowska.
I nagle w muzykę ich wpadł pierwszy ton farnego dzwonu, potem drugi i trzeci.
Blondyn zaśmiał się cicho, oczy zmrużył, aby żadnego tonu nie stracić, twarz jego promieniała.
Wreszcie urwali razem obadwa. Chwilę drżenie spiżu i skrzypiec — dźwięki ważyły się w powietrzu, drżały, słaniały się — potem roztopiło się wszystko w przestrzeni.
Józef westchnął zcicha, a tamten przez okno się wychylił, czegoś wypatrywał w dali. Potem zwrócił się do towarzysza i, kładąc mu obie dłonie na ramionach, rzekł:
— Słyszałeś?... To było szczęście.
— Co takiego? — spytał Józef.
— Ta cisza, pełna melodyj ledwie uchwytnych. Bacz, byś ją kiedy miał w sobie!
— A ty ją masz, mistrzu?
— Mam! — odparł tamten uroczyście.
Zamyślił się i dodał:
— Nie powiem, aby się ją znajdowało, jak kwiaty na łące, lub dochodziło się łatwo, jak bitą drogą do wygodnego schronienia; ale dostać można... jeżeli tylko ten jeden cel się ma i do niego uparcie dąży.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/25
Ta strona została skorygowana.