Niewiadomo, co się owej nocy działo z Maricową.
Może sen miała lub widzenie, może zdało się jej, że mąż nieboszczyk stanął przy niej, i szarpiąc za ramię, budził, pokazując w okno!
W domu, oprócz niej, byli tylko Józefowie, bo Piotruś wyjechał w interesie technicznym do stolicy na cały tydzień.
Stara obudziła się, krzyknęła okropnie.
Cały pokój oświetlony był krwistą łuną, naprzeciw okna... młyn jej się palił.
Ogień wybijał się już przez okna, lizał dach.
Maricowa porwała się z pościeli, dopadła okna, spojrzała, wrzasnęła raz jeszcze okropnym głosem i upadła naprzód, z rozkrzyżowanemi ramiony, głową uderzając w szybę.
I tak pozostała, przez pół przewieszona, bez życia, ducha, martwe oczy wlepiając w pożar, z zastygłym w nich strachem i obłędem.
Krzyk jej zbudził Józefa. Ocknął się, niebardzo