Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/255

Ta strona została przepisana.

Reni dziękował półgębkiem, czując, że nakładają mu pęta i okowy, a obojętny już na to, jak człowiek, który do stracenia nie ma już nic, nie dba już nawet o swobodę i wolę.
Czasami uśmiechał się tylko pogardliwie i gorzko, gdy wobec niego Liza z Maltasem radzili o młynie, robili plany, projekty, kosztorysy, nie racząc go nawet o zdanie zapytać.
Obserwował ich chłodno, słuchał — i robiło mu to wrażenie, że jest trupem, a oni się dzielą spadkiem po nim.
Wtedy wychodził do sali, gdzie leżała Maricowa, lub oknem wyglądał, czy Piotruś się nie pokaże, jedyna dusza życzliwa i przyjazna.
Chłopak przybył trzeciego ledwie dnia.
Zapłakał szczerze po ciotce, a brata za szyję objął i, pokazując zgliszcza, rzekł z otuchą:
— Nic to, Józik! Odbudujemy na nowo. Teraz ja ciebie będę mógł poratować, gdy wezmę to, co nieboszczka dla mnie odłożyła. Maltasom nie damy siebie za łeb wziąć!
Uścisnęli się serdecznie.
Późno już było, gdy wrócili z cmentarza i zostali sami domowi, oraz Maltas, który drżał z ciekawości policzenia skarbu Mariców.
— Będziesz magnat! — mówił do Piotrusia, zacierając ręce nerwowo.