Piotruś rozbił ją o stół — rozbiegły się dukaty. Było ich sztuk dwadzieścia, zresztą klęcznik nic więcej nie zawierał.
I zapał poszukujących opadł. Nic zresztą nie pozostało do przeszukania. Podnieśli się i stali w milczeniu, patrząc i rozmyślając.
Piotruś garść dukatów rzucił do owych starych monet i klejnotów, wlepił w to oczy i drżał, blady jak ściana.
— I to wszystko! — wybuchnął wreszcie.
— No, jeszcze sprzęty, odzież, srebro z gotowalni. Do tysiąca się zbierze! — zamruczał Maltas, taksując bystro spuściznę.
— Eh, jeszcze się znajdzie! — wtrącił Józef. — To niemożliwe! Przecie są te pieniądze tutaj w domu. Muszą się znaleźć!
— Hm, a jeśli je miała deponowane gdzieś w banku, a kwit zatknęła w szparę, to przepadło — zdecydowała Liza filozoficznie.
— Cha, cha, cha! — zaśmiał się dziko Piotruś. — Sprzęty, srebro, skrytki! To dobre! Komu wy to gadacie? Ciotka trzymała pieniądze przy sobie... i jeśli ich tu teraz niema, to mi je ktoś skradł.
— Piotruś! — zawołał Józef. — Opamiętaj się! Toć, oprócz Lizy i mnie, nikt tutaj po śmierci nie wchodził.
— Więc coż z tego? — warknął chłopak, patrząc nań dziko.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/258
Ta strona została przepisana.