Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/260

Ta strona została przepisana.

pewnie są, dławią mnie dość czasu! Mam tego dosyć i kłamstw i wykrętów i próśb i nędzy! Mam dosyć tego przeklętego życia! Ty mi nie radź, ani uspokajaj! Ty mi nie brat, kiedyś mi tych pieniędzy nie upilnował. Ja ci nie wierzę... ty sam może wiesz, gdzie one są, i milczysz. Nie wierzę, by ciotka mnie skrzywdziła. Bodajby was moja krzywda zgubiła!
Odepchnął brata i wybiegł, potrącając sprzęty, zatrzaskując za sobą drzwi z łoskotem.
Józef poskoczył za nim, nie zważając na wołanie żony. Znalazł się na ganku w wielkiej ciemności wietrznej, dżdżystej nocy. Rozejrzał się na wsze strony — nigdzie śladu Piotrusia. Zawołał — odpowiadały mu brytany; poszedł tedy naoślep przed siebie, sam nie wiedząc, gdzie iść, co czynić.
Tak się błąkał po ogrodzie, nad rzeką, wyszedł za bramę, w stronę miasta, gdy nagle podskoczył w górę i znieruchomiał natychmiast, cały w słuch zmieniony.
Gdzieś za nim strzał padł i psy natychmiast podniosły wrzask okropny, biegnąc w tym kierunku.
I Józef zawrócił i tamże popędził, potykając się, padając, gnany strasznem przeczuciem. Po drodze wołał ludzi i biegł za szczekaniem psów, w czarną noc, przeciw wichru.
Psy dopadły do mostu na rzece, potem cmentarza, i obwąchując mur, biegały tu i tam, skomląc, wyjąc, podnosząc pyski w górę.