Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/27

Ta strona została skorygowana.

zwaliśmy się po imieniu i to wystarczyło. Zagadaliśmy i poszliśmy razem. Było nam dobrze u tego okna grać w późne wieczory. Masz niepospolity talent, chłopcze; pilnuj go; to jedno, czego ci żadna moc ludzka nie wydrze i co cię na fali utrzyma.
— Potrzebowałbym jeszcze długo twoich nauk. Myślałem...
— Że cię długo jeszcze, jak ślepego, wodzić będę. Zanadto ci dobrze życzę. Co trzeba, tegom nauczył. Teraz oczy otwórz, uszy nadstaw i idź sam! Jak sławnym się staniesz, przyjdę ci się pokłonić.
— Ja sławnym! — ruszył ramionami Józef. — Mnie chleba trzeba, a nie sławy. To marzenie.
— No, a cel trzeźwy?
— Ano: kursy skończyć, posadę dostać. Wirtuozem być nie chcę.
— Szkoda, bo to twoja właściwa droga. Ale właściwe też jest ludziom czynić swemu powołaniu zawsze na przekór. I to mojej recepty cześć pierwsza.
— Więc ta recepta, mistrzu? — zaśmiał się Józef.
— Zaczekaj! Przedewszystkiem curriculum vitae: Urodziłem się w domu bankruta i matki, zajętej strojami i zabawą. Hodowaliśmy się samopas, ja i troje rodzeństwa, ponieważ ani ojciec ani matka czasu dla nas nie mieli. Wtedy przedewszystkiem, widząc, jakiemi ofiarami okupuje się zbytek, znienawidziłem pienią-