Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/270

Ta strona została przepisana.

dzy nami zakład o tego Stradivariusa właśnie, i oto otrzymałem go. Ale na dowód, żem zakład przegrał, już na skrzypcach tych zagrać nie potrafiłem.
Zaśmiał się.
— Dobre, stare dzieje studenckie. I pomyśleć, że oto za lat kilka syn mój już pójdzie do gimnazjum! — rzekł Michał. — Kiedy odwiedzam matkę w jej dworku i patrzę na dziatwę po zmarłym moim najstarszym bracie, którą ona tam hoduje, zda mi się, że siebie widzę malcem, udręczonym naukami. Ale, słyszałeś, Iwo dogorywa w San Remo!
— Ten się prędko urządził z życiem — odparł Józef obojętnie. — Parę lat zaledwie starszy ode mnie.
— Ach, niedawno też przypomniałem sobie twoje zapały! Widziałem Pepi w stolicy.
— Tak? Cóż ona?
— A no, szczęśliwa! Wyszła zamąż za starego bankiera, do którego właśnie byłem wzywany na konsyljum. Stary niedługo ma żyć, a ona zawsze świetna, wielka dama teraz. Przypomniała mnie sobie i wspominała ciebie, polecając życzliwie pozdrowić. Zdaje mi się, że ta jest zupełnie z losu zadowolona. Kręci się tam wkoło niej rój elegantów, ale za krótko byłem, aby wynaleźć w tem gronie domniemanego następcę bankiera.
Śmiał się Michał i Józef mu zawtórował z zupełną swobodą.