Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/271

Ta strona została przepisana.

— Podobno targujecie drugi młyn u Szweda? — zagadnął po chwali doktór.
— Tak, Maltas już Szweda po swojemu oplątał. Za rok nie będzie miał konkurenta.
— Co za głowa kapitalna! Maricowie, żeby z grobu powstali, nauczyliby się jeszcze czegoś od niego. Pieniądze rosną w jego ręku z szybkością bakteryj. Żona też twoja ich nie zmarnuje.
— Nie, oboje mają talent zbierania. Kochają to.
— No i ciebie też! — zaśmiał się Michał.
Józef milcząco głową skinął. Miał wstręt wrodzony do mówienia o sobie.
Zgarnął recepty i przepisy z biurka.
— Muszę wracać tymczasem! — rzekł. — Żonę twoją widziałem jadącą na spacer z dziećmi. Oświadcz jej moje uszanowanie i do widzenia!
— Pamiętajże o mojej radzie! Przerwij zajęcia i pracę, odpocznij należycie! Najlepiej wyjedź gdzie na czas jakiś, a na zimę stanowczo do Włoch.
— Dobrze, dziękuję ci, pomyślę o tem.
Uścisnęli sobie serdecznie dłonie i Reni znalazł się na ulicy, ożywionej tłumem ludzi.
Właśnie kończyły się wykłady w uniwersytecie i fala młodzi gwarnej, swawolnej, wylała się przez portyk na plac.
Szumiało tam, jak w ulu — śmiechy, nawoływania koncepty, zapytania i odpowiedzi, urywki piosenek