Z poza lip cmentarza bielał krzyż samobójczy Piotrusia. Jego krwią ociekły te pieniądze i wydały się nagle Józefowi czerwone, płowe od zaschłej posoki.
Piotruś już się nie ucieszy, nie wstanie, ramionami nie oplecie szyi brata w serdecznej, niesamolubnej uciesze, i mogiła nawet jego nie przestanie być dla ludzi przedmiotem ohydy i pogardy.
Niema Piotrusia — niema!
Za żadne skarby nie odkupić go śmierci! Tak — aha — śmierć!
Na cmentarzu kwitną lipy i w grabarza ulu pszczoły się roją, monotonnie szemrząc. Tylko Pepi już niema — i nie będzie — nigdy — nigdy za żadne skarby — nie odkupić jej — nie odzyskać — od śmierci zaciętsza jest natura kobieca, od głazu nielitościwsze jej serce, gdy nie kocha.
Tak — i to pogrzebane — nie wróci. Cóż wróci zatem ze skarbem? Kto, co pójdzie za nim z tej doliny — w świat swobodny?
Usiadł na ramie okna, i nagle, osłabły, zmęczony powracającą dusznością i bólem boku, oparł głowę o futrynę, przymykając oczy, by tych gór, cmentarza, rzeki — więcej nie widzieć.
Ale przecież obraz miał na wieki w duszy i pamięci — owe góry, które niegdyś z Łukaszem schodził pieszo, pławiąc się w słońcu i harmonji.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/281
Ta strona została przepisana.