Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/282

Ta strona została przepisana.

Teraz już tam nie pójdzie. Sił niema, Łukasza niema — skrzypki oniemiały, ów cmentarz, na którym wszyscy jego już spali; owa rzeka, hucząca w ciasnej otchłani grobli młynowych — młyna, który już do niego nie należy. Stąd jutro pójdzie precz — na swobodę — sam.
Nikt i nic nie zostało.
Nagle drgnął i oczy rozwarł. Zachód barwił czerwono góry, rzeczką, lipy, a od miasteczka uderzył o góry i odbity wpadł do jego uszu dźwięk farnego dzwonu na wieczorny „Anioł Pański.“
Józef słuchał coraz bledszy, coraz poważniejszy i półgłosem szeptać jął:
— Za moich umarłych... za Pepi, za Piotrusia, za Łukasza, za młodość, za siły, za życie, co już nie wróci... za wszystko. Żegnajcie! Nie będę już więcej nigdy... bogatym... aż umrę! Żegnajcie!
U stóp jego leżało złoto i wydawało się teraz, gdy słońce odeszło, plamą ciemną, bezużytecznym ciężarem, złego losu ostatniem szyderstwem.

KONIEC.