Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/29

Ta strona została przepisana.

— Mistrzu, to mrzonka! — przerwał Józef. — Pragnienia być muszą! Zawody ma każdy!
— Pragnij, ale tego, co cię wyzwala: swobody, zdrowia, ograniczenia potrzeb.
— Kochania! — wtrącił słuchający.
— To kwestja zawodów. I mojej recepty część druga. Owszem, kochaj Boga, ale Go o nic nie proś, bo dał więcej, niż podziwu stanie w tobie; kochance nie mów: „kochaj mnie“, druhowi nie mów: „pomóż mi“, uczniowi nie mów: „pójdź ze mną“, krewnemu nie mów: „pamiętaj o mnie!“ Nic, nic! Bo kochanie urządzone jest jak waga w ormiańskiej kramicy. Kto kupić chce, ten się oszuka; kto sprzedaje, ten oszuka. To towar ni do handlu, ni do zmiany. Masz go, to przy sobie trzymaj. Kto Bogu się z prośbami narzuca, ten ślepy jest i głuchy; kto ludzi o zrównanie rachunków swych wydatków prosi, ten szaleńcem, co swe należności pisze na fali. Masz, zapamiętaj!
Odgarnął włosy z czoła i ręką pogardliwie machnął, jakby dodawał w myśli:
— Ja darowałem.
— Wiesz, radbym usłyszeć opowieść twego kochania — rzekł Józef nieśmiało.
— O wiele ciekawsze będzie ci własne — odparł artysta niedbale, rozrzucając hamak do spoczynku.
— Ale! — obejrzał się. — Zapomniałem o Druhu.