Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/30

Ta strona została przepisana.

Z kieszeni swej kurtki dobył bułkę i kiełbasę i karmił psa, głaszcząc go. Po chwili głowę podniósł i rzekł:
— Psa warto mieć i skrzypki warto kochać, jeśli się chce wdzięczności i odpłaty. To koniec. Zabawię jeszcze tydzień; przychodź więc, aż tu Druha nie zastaniesz. Wtedy i mnie już nie będzie. Dobranoc!
Wyciągnął się w swem bujającem posłaniu i, zanim Józef drzwi zamknął, już spał, upojony całodzienną wędrówką po górach.
A student, wracając zamyślony, słowa jego powtarzał, rozbierał.
— To fałsz! — zdecydował u drzwi swego nowego schronienia. — On się zmarnował, zawiódł się, to nie racja, aby inni mieli życia się bać. Aha, niechno się ze mną los weźmie za bary!... Zobaczymy wtedy, kto dostanie Stradivariusa!