Pewnego wieczora Józef zapukał do drzwi drewnianego domu, który swem otoczeniem i pozorem już wieś przypominał, a od środka miasta leżał bardzo daleko.
Była to posiadłość krewnych jego, którym losy dały małą fortunę, świetne koligacje i siedmiu synów.
Z darów tych, które rujnują zwykle, kobieta potrafiła uczynić fundusz.
Od najdawniejszych czasów pamiętał ją Józef zawsze starą, chudą, szpetną, zapracowaną. Włóczyła wszędy za sobą stado urwisów zgłodniałych i swawolnych, którzy, jak szarańcza, byli zmorą krewnych, kędy spadali na wakacje. Maricowie na samą myśl o nich zielenieli ze strachu, inni znosili mniej lub więcej stoicznie ten dopust familijny. Radczyni (nieboszczyk rodzic tego plemienia zostawił po sobie ten tytuł i emeryturę, zresztą mało kto go pamiętał) była pośmiewiskiem jednych, oburzeniem drugich, antypatją prawie wszystkich. Ona tego nie czuła, ani rozumiała. Uczucia jej streściły się w dzieciach jedynie, które kochała jak wilczyca swe małe, gotowa dla nich dać życie i krew, znieść wszystkie piekła.