Zresztą uczucie to zwierzęce było, tylko materjalne. Pilnowała, by syte były, odziane; każdemu pokolei, gdy dorósł, wyszukiwała chleba kawałek i zostawiała bez żadnego moralnego wpływu i kierunku, pozostałemi młodszemi już tylko zajęta.
Na usługi każdego była, wiecznie służąc, znosząc, dogadzając fantazjom, pochlebiając, byle stąd dla dzieci mogła coś skorzystać. Sama zawsze głodna, źle odziana, jak dzień tak noc w pracy i ciągłej trosce.
Oszywała tę zgraję, przymawiając się, gdzie mogła, o odzież znoszoną; karmiła, biorąc za swe usługi od wieśniaków produkty; dawała im sama korepetycje, nauczywszy się z długiego osłuchania nauk gimnazjalnych; wymadlała stypendja i wsparcia, przepychała ich gwałtem przez klasy, a potem obdarzała co rok nowym maturzystą jednego z wpływowych krewnych.
Chłopcy musieli się uczyć, pilnowani na każdym kroku, ogarnięci jej szałem, od kolebki wtłoczeni w karby obowiązku. Wychodzili na świat wreszcie oszołomieni, wyczerpani, z biernością maszyn biorąc się do wyznaczonej pracy.
Potem zwykle matka ich opuszczała, wracając do mniejszych i wtedy różnie się krzywili i formowali, ale to ją już nic nie obchodziło. Jak wilczyca, dała im kły, pazury, siły i rewir, gdzie już sami o sobie myśleć byli obowiązani i na tem zamykała księgę swych obowiązków.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/32
Ta strona została przepisana.