Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/34

Ta strona została przepisana.

Jeszcze raz go uścisnęła w kościstych ramionach, przeprosiła i podreptała szybko.
Chłopak po ciasnych stancyjkach się rozejrzał, otworzył fortepian rozstrojony; spróbowawszy tonów, wzdrygnął się i, dla przepędzenia czasu, jął go stroić.
Po chwili z całem przejęciem wziął się do dzieła; nie zauważył kroków w przedpokoju i salonie; gdy zmęczony się wyprostował, ujrzał Michała, zatopionego w książce.
— Ach, jesteś! — zawołał.
Tamten drgnął, jak ze snu zbudzony.
— To ty! Nie spojrzałem; myślałem, że to Fein stroi ten mały klekot.
— Dobryś sobie! No, chodźmy na piwo! Wieczór cudny! Koledzy są w hali.
— Spać mi się chce, ale chodźmy. Wszędzie lepiej, niż tutaj.
— Nie lubisz domu?
— Alboż to dom? To noclegowe schronienie. Mamy nigdy niema; a kiedy wypadkiem się spotkamy, ciągle mnie swata! Nie wiem, co gorsze.
— Widocznie biedna siły traci, a wie, że bez piastunki ciebie zostawić nie można. Żeń się; jesteś przecie na ostatnim kursie.
— O, Jezu! — jęknął Michał.
— Albo jej wyznaj swój sentyment do pani Lizy... Może potrafi usunąć przeszkody.